21 czerwca 2018

3. Choroba krwi

Andrea źle zniosła wizytę doktora Philipa. Od samego przebudzenia, czyli od godziny dwunastej w południe, wiedziała, że będzie mieć kiepski, głodujący dzień. Dzień bez krwi nie mógł być dobry. Dzień bez kochanej, pociesznej, dającej ogrom radości Summer także nie mógł być dobry, bo związek ten stał się dla Andrei ważniejszy od relacji ze zrezygnowanymi rodzicami.

Ostatnio nie okazywała żywicielce wiele sympatii przez wzgląd na swoje wciąż pogarszające się samopoczucie. Wierzyła, że Sammy i tak dostrzegała, iż czuje się przy niej bezpieczna, otoczona troską, jakiej nie zapewnili córce Robertsonowie. Gdyby nie obezwładniająca, trawiąca zmysły choroba, Andrea uważałaby, że posiadanie przy boku Summer stało się najlepszą rzeczą pod słońcem, gdyż zyskała siostrę, która nie odmawiała zabaw, nie dokuczała i traktowała ją z szacunkiem pozbawionym litościwych spojrzeń oraz przesłodzonych uśmiechów.

Trafili dobrze, Robertsonowie, bo starannie dobrali jedynaczce towarzyszkę w tej obezwładniającej chorobie. Chcieli wziąć jeszcze młodszą dziewczynę, jednak karmicielem może zostać zdrowa osoba w wieku od dwudziestu do czterdziestu pięciu lat. Po wstępnych badaniach z bazy wyłoniła się Summer Jefferson, dwudziestoletnia studentka

Dziewczynka zauważyła pewną zależność. Im bardziej przywykała do towarzystwa Summer, tym mniej lubiła rodziców. Bała się ich słów, dotyczących jej decyzji, niechcianej bliskości. W duchu podśmiewała się z podążającej za ideałami matki i zapracowanym, zapoconym z nerwów ojcem stojącym w cieniu małżonki, a widok jakichkolwiek wspólnych zdjęć z urządzanych z przepychem wakacji napawały ją obrzydzeniem. Andrea miała jedynie dziewięć lat, ale rozumiała i przeczuwała więcej, niż byłaby w stanie wypowiedzieć.

Będąc kiedyś w szpitalu, po oględzinach stłuczonej na lekcji baletu kostki, mała panna Robertson poznała starego człowieka w malutkim, kilkuletnim ciele. Dziwną istotą z łysą głową – tak pomyślała w pierwszym momencie – była chorująca na białaczkę dziewczynka w jednym ze swoich pozornie lepszych dni, zdolna do spacerowania po szpitalnych korytarzach. Robiła to wolno, niczym starsza kobieta, kurczowo trzymając się ramienia jakiejś dorosłej kobiety. Andrea nie potrafiła przestać się na nią patrzeć, bo i nikt nie nauczył jej, aby nie przyglądała się zbyt długo obcym lub wyraźnie pokrzywdzonym przez los osobom. Dziewczynki w pewnej chwili nawiązały kontakt wzrokowy i ta chora pociągnęła – jak się później okazało – mamę, i wyszeptała jej coś na ucho. Wtedy opiekunka dziecka przystanęła, spojrzała na Andreę i zaczęła poruszać ustami, rozpoczynając niedługą wymianę zdań. Łysa głowa skinęła słabo dwa lub trzy razy, aż kobieta uśmiechnęła się i powoli skierowały się w stronę kilkuletniej baletnicy.

Andrea siedziała przy zielonym stoliku wypełnionym luźno rozrzuconymi kredkami i kartkami. Kącik dziecięcy był chyba najładniejszą, bo najbardziej kolorową, częścią skrzydła szpitalnego zdominowanego przez biel ścian, miętowe lekarskie kitle i różowe spodnie pielęgniarek. Chora dziewczynka weszła na wzorzysty dywan i wtedy Andrea dostrzegła wetknięte w nos rurki i różowe ramiona małego plecaka. Nie miała wątpliwości, że przyszła nie dla konika na biegunach lub kosza wypełnionego maskotkami, a do niej.
– Dzień dobry. Czy moja córka mogłaby się do ciebie dosiąść? – zapytała uprzejmie kobieta. Miała na sobie jasnobeżową koszulę i dżinsy z wysokim stanem, rzadka brązowa grzywka odrobinę zasłaniała jej ciemne oczy, a na twarzy odznaczały się drobne zmarszczki. Wyglądała na pełną ciepła osobę prowadzącą u boku cień.

– Dzień dobry. Może – odpowiedziała Andrea, zgarniając ręką kredki i zamazane przez siebie arkusze. Obserwowała, jak mała pacjentka z pomocą usadawia się na sąsiednim krzesełku. To była kolejna rzecz, którą robiła powoli, oddychając ciężko i wykrzywiając usta. Kobieta zerknęła z wahaniem na Andreę, ale ta opuściła wzrok na swoje dłonie.

– Pójdę po kawę, dobrze? – Matka przycupnęła obok córki i pogłaskała ją po policzku. – Bądź grzeczna, słonko. – Dźwignęła się z powrotem na nogi i odeszła w stronę automatu z napojami, po drodze rozmasowując krzyż.

I zostały same, patrząc się na siebie. Myśli Andrei obiegały szereg pytań, które miała ochotę natychmiast zadać i zaspokoić naturalną ciekawość. Gdyby mogła, musnęłaby paluszkami głowę tej bladej drobinki, aby sprawdzić, czy jest taka gładka, na jaką wygląda. A czułość w głosie tej życzliwej kobiety wzmogła jeszcze gorsze niż wścibstwo doznanie, czyli niedorzeczną zazdrość.

– Miłą masz mamę – zagaiła Andrea.

Kąciki ust dziewczynki delikatnie powędrowały w górę.

– Dziękuję. A gdzie twoja mama? – wychrypiała, świdrując nową koleżankę zielonymi tęczówkami.

– Poszła na dół coś zjeść. Tam jest restauracja. – Wzruszyła ramionami.

– I nie zabrała cię?

– Nie. Nie mogę jeść dużo, bo do baletu muszę być lekka jak piórko. I czekam na badanie. Uderzyłam się mocno w nogę. – Na potwierdzenie tych słów uniosła lewą stopę i obutą w różowego, błyszczącego pantofelka. Szczupłą kostkę okalał opatrunek z kompresem.

– Aha. Pewnie bolało. – Pacjentka szpitala podsunęła sobie jedną kartkę i sięgnęła po żółty pisak. Narysowała kółeczko i poczęła wypełniać okrąg kolorem. – Mam na imię Maisie.

– A ja Andrea. Niedawno skończyłam sześć lat. A ty? Długo już tu jesteś? – spytała. Również zajęła się dokańczaniem swojego obrazka przedstawiającego domek, rodziców, psa i błękitne obłoczki, zza których wyglądało słońce. Typowa, dziecięca laurka dla najbliższej rodziny, jedna z tych, co w dorosłości wprawiają autora w drobne zakłopotanie.

– Ja mam jedenaście. Nie wiem – odrzekła Maisie. Była niezwykle chuda, a ciężka choroba odebrała jej atrybuty wkraczającej w wiek dojrzewania nastolatki, mogła uchodzić za równolatkę Andrei. – Chyba nie wrócę do domu... – zatrzymała się w połowie rysowania gwiazdy.

– I zostaniesz tu na zawsze? – Andrea nie umiała opanować emocji pojawiających się w jej wypowiedziach. Nie rozumiała, czemu dziewczynka miałaby mieszkać na stałe w szpitalu i nie wyobrażała sobie zasnąć w innym łóżku niż to, które posiadała we własnym pokoju.

– Na zawsze może trwać krótko – mruknęła Maisie, przymykając powieki. – Tęsknię za włosami i szkołą… I nawet za panią Cobb. Starą nauczycielką od matematyki, co sprawdza zeszyty i krzyczy na uczniów za szlaczki pod tematami lekcji.

– Co się z nimi stało? Z włosami... I po co ci te rurki?

– W plecaku mam pudełko z tlenem i lepiej mi się oddycha. Włosy wypadły... przez leki.

– O? Leki powinny pomagać.

– Pewnego dnia mama zobaczyła, że mam wszędzie siniaki, ciągle chciałam spać. Pojechałyśmy do doktora i od tamtej pory jestem tu cały czas. Może rok… Rzadko wstaję. Powinnaś wpaść do mnie niedługo i zobaczyć, że mam peruki. Jedna by ci się spodobała, jest cała różowa.

– Lubię różowy – odparł Andrea. Odczuwała smutek i współczucie wobec Maisie. Odkąd sięgała pamięcią, szpital zawsze jawił się w jej dziecięcych wyobrażeniach jak ten z kolorowych książeczek, budynek pełen przyjaznych doktorów, którzy poradzą sobie z każdą chorobą, a ich pacjentami są głównie starsi ludzie. Nie przypuszczała, że dzieci także przebywają w tych placówkach.

Andrea dotknęła dłoni Maisie. Przez jej głowę przemknęła myśl, że na delikatnej skórze od razu pojawi się rana, ale ta była zaskakująco stała i ciepła, i nagły strach o kruchość cierpiącego ciała znikła. Niespodziewanie, lęk przed różniącym się od rówieśników dzieckiem, podszyty głodem wiedzy, przeistoczył się w coś w rodzaju mimowolnej empatii. Dziewczynki nie rozumiały dokładnie, skąd się wywodzi ani jak okrutna jest choroba jednej z nich, ale wiedziały, że gdy dziecięca twarz jest smutna i pozbawiona zdrowych rumieńców, nie może być dobrze.

Jasnowłosa baletnica wyjęła z włosów jedną z dwóch różowych spinek podtrzymujących spryskanego lakierem koka, co odrobinę zaburzyło konstrukcję i fryzura przechyliła się na bok. Nie zwracając na to uwagi, włożyła dziewczęcą ozdobę między palce Maisie, naraz się rozmyśliła i upięła spinkę na odstającej z nadgarstka części bandaża, zapewne zakrywającej wenflon.

– Przyda ci się, kiedy odrosną ci włosy.

– Dziękuję... jest i motylek – zauważyła chora. Z nostalgią wypisaną na twarzy pogładziła miniaturowe, plastikowe skrzydełka, pozostawiając bez komentarza wzmiankę o odrośnięciu włosów. Nagle chciała wiedzieć wszystko o życiu Andrei. Dlaczego uczy się baletu, kim są jej rodzice, do jakiej szkoły uczęszcza i czy ma w domu jeszcze jakieś spinki. Mimo pięcioletniej różnicy dogadywały się wyśmienicie, choć wspólny czas przelatywał jak piach między dłońmi i nie zostało go wiele. Andrea mówiła i mówiła, a na każde kolejne pytanie zadane Maisie dostawała coraz krótsze i zwięzłe odpowiedzi.

Matka Maisie stała w pobliżu, popijając kawę z plastikowego kubka. Córka jej nie widziała, ale Andrea owszem i ucieszyła się, widząc na twarzy kobiety zadowolenie. Niestety, ulotna chwila pojednania i dziecięcej ufności nie miała trwać długo, a wręcz na tyle krótko, by nie pozwolić dziewczynkom na dokończenie uroczych rysunków o wielu niedopracowanych liniach i niezamalowanych konturach.

– Ty, Andreo, na pewno nie zachorujesz. Za parę lat zostaniesz prawdziwą baletnicą. Będziesz wirowała na scenie wśród najlepszych… – Maisie przymknęła powieki i głośno przełknęła ślinę. Traciła siły tak szybko, że dla zdrowego dziecka było to zbyt niewyobrażalne i straszliwe. Wystarczyło jedno spanikowane spojrzenie na jej mamę, a ta natychmiast odstawiła kubek na wolny stolik, rozlewając resztę zawartości. Zerwała się do biegu, przy okazji łapiąc za łokieć przechodzącą pielęgniarkę. Andrea, widząc słabnącą nową koleżankę, wstała i pomimo rwącego bólu kostki podtrzymała ją za wiotkie ramiona.

– Maisie, przyjdę do ciebie któregoś dnia

Krucha obietnica pękła niczym bańka. Ledwo wzbiła się w powietrze, parę sekund później przestała istnieć, ponieważ tracąca przytomność dziewczynka ledwo widocznie pokręciła głową, a w jej oczach pojawił się ból.

– ...to białaczka, a nie radosna rekonwalescencja. Powinna leżeć w łóżku. – Pielęgniarka rugała wyraźnie wstrzymującą się od łez matkę. Kobiety podniosły Maisie i usadziły ją później na wózku. Pozostawiły Andreę bez słowa ani gestu, a ona, posmutniała, sięgnęła po rysunek przedstawiający różnokolorowe figury geometryczne i dwukrotnie złożyła kartkę. Słowo „białaczka” nie opuszczało jej do końca dnia. Przed snem zapytała matkę, co to właściwie jest. Wtedy nie otrzymała jasnego wytłumaczenia poza wybąkanym „straszna, straszna choroba, czemu o to pytasz?”, ale domyśliła się, że na to się umiera i Maisie prawdopodobnie wkrótce trafi do nieba.

*

Doktor Philip Jameson był całkiem sympatyczny. Pasował do typowego opisu lekarza rodzinnego i wydawało się, że wygodnie mu z tym wizerunkiem. Szczupły, wysoki człowiek ze starannie zaczesanymi siwymi włosami oraz prostokątnymi okularami na prostym nosie przybył do posiadłości Robertsonów w stroju roboczym, z całym swoim medycznym wyposażeniem zamkniętym w walizce. Andrea nie znosiła widoku kitla i zapachu medykamentów zmieszanych z wonią środków odkażających i perfum lekarza, a wzmianka o pobieraniu krwi do rutynowych badań ostatecznie zniechęciła ją do tego spotkania. Kontrola miała się odbyć w pokoju dziewczynki, z którego wychodziła głównie do toalety. Czekała na wizytę w łóżku, świeżo wykąpana i ubrana w czystą piżamę w żółte słoniki. Wraz z doktorem przybyła pielęgniarka, młoda dziewczyna, do której zawsze zwracał się po prostu Lee. To właśnie ona jako pierwsza poszła do pacjentki, a lekarz, nim przystąpił do badania, został zaproszony na rozmowę do gabinetu Nicholasa Robertsona. Ella, w domowym stroju i z włosami luźno upiętymi na czubku głowy, robiła coś, za co swojej córce zawsze dawała klapsa. Dyskretnie obgryzała skórki przy paznokciach, niby bezwiednie trzymając dłoń przy twarzy. Rodzice Andrei wyglądali na zdenerwowanych i biła od nich rezygnacja. Nigdy nie czuli się tak bezradni, zwłaszcza że dawniej o nic nie musieli się martwić. Po kilku latach  małżeństwa i rozkwicie dużego przedsiębiorstwa specjalizującego się w druku trójwymiarowym zaplanowali dziecko. Andrea była wymarzoną córką – zdrową, śliczną i od małego wykazującą pociąg do sztuk pięknych. Recytowała, śpiewała, uczyła się baletu i gorąco zapewniała, że w przyszłości będzie wraz z ojcem projektować sztuczne organy, choć nie rozumiała, że wiąże się z tym kilkanaście lat wytężonej nauki i pracy. Robertsonom łamał serca widok cienia, jaki pozostał po żywotnej dziewczynce, ciągle rozbieganej i wspinającej się beztrosko na meble, krzycząc przy tym, że zdobywa Mount Everest.

– To dla nas nie tylko rutynowa wizyta, Philipie – powiedział Nicholas, lekko obejmując w pasie przewyższającą go o jakieś dwa cale żonę. – Wspólnie podjęliśmy trudną decyzję, a ostateczny głos należy do ciebie.

– Podejrzewam, że mogę wiedzieć, co macie na myśli, ale śmiało – odparł lekarz, przysiadając na oparciu skórzanej sofy.

Robertsonowie westchnęli. Ella odsunęła rękę męża i zaczęła krążyć po pomieszczeniu, a Nicholas zajął miejsce obok Philipa, dawnego przyjaciela swojego nieżyjącego ojca.

– Ostatnim razem podsunąłeś nam broszurę najlepszej kliniki pediatrycznej w środkowych Stanach i dokładnie ją przestudiowaliśmy. Poszukaliśmy trochę informacji, są tam leczone dzieci takie jak Andrea, dzięki profesjonalnemu personelowi nabierają sił i chęci do... no, powiedzmy wprost, do życia. Podają im krew inaczej, więc nie muszą wpijać się w drugiego człowieka jak jakieś wampiry.

– Właśnie tak. – Posiwiały mężczyzna skinął głową. – Mam rozumieć, że chcielibyście umieścić tam Andreę? Ello, uspokój się, proszę.

– Uznaliśmy, iż to może być odpowiedni czas. Zmienia się nie do poznania, nie umiemy już do niej dotrzeć. Zaledwie wczoraj... po prostu zesikała się do łóżka jak niemowlak. Summer, jej karmicielka, ma na nią dobry wpływ, ale nie na tyle... nie na tyle, żeby miała męczyć się tutaj. Tam odnowiłaby kontakty z innymi dziećmi. – Głos kobiety załamywał się.

– Popuszczanie moczu to jeden z tych symptomów choroby, które występują u pacjentów cierpiących na wampiryzm dłużej. Pogarsza się nie tylko stan fizyczny, ale i psychiczny.

Małżeństwo skrzywiło się, słysząc potoczną nazwę wirusa

– Spójrzmy prawdzie w oczy, doktorze. Nie wiemy, ile jest stadiów tej paskudnej, wyniszczającej przypadłości, ale ja widzę każdego dnia, jak moja mała blaknie w oczach. Nie umiemy, nie pomożemy córce. Może miesiąc, dwa, trzy sprawią, że nabierze sił i powróci chociaż do nauki... Bo na więcej nie liczę.

– Tak. Coś trzeba zrobić – mruknął Nicholas. – Mamy środki, by działać i jeśli nastąpi taka potrzeba, przeznaczę wszystko na to, by poprawić jakość życia własnemu dziecku.

*

– Cześć! Jak się masz, Andy? – Lee przywitała się uprzejmie i przekroczyła próg żółtego pokoju. Dziewięciolatka uśmiechnęła się słabo na widok przyjaznej, pucułowatej buzi pielęgniarki. Gestem dłoni zaprosiła ją bliżej siebie.

– Cześć, nawet znośnie – wychrypiała. Uniosła się na lewym łokciu i usiadła. Przybycie Lee zawsze oznaczało pobranie krwi, jednej, czasem dwóch niewielkich fiolek. W zgięciu ręki szczupłej, bladej dziewczynki nie było mowy o niemożności znalezienia żyły, a sam zabieg był wykonywany sprawnie, przy użyciu długiej, grubej igły. Andrea nadal bała się bólu powodowanego nieprzyjemnym ukłuciem, ale obecność Lee, nawet krótka, wprawiała ją w całkiem dobre samopoczucie.

– Chyba nie jesteś przeziębiona? – Pielęgniarka przyjrzała się z troską pannie Robertson, wahając się przed rozłożeniem niezbędnego sprzętu. – Wprawdzie twoi rodzice nic nie mówili, ale wolę dopytać.

– Nie jestem przeziębiona, tylko trochę śpiąca. Poza tym… nigdzie nie wychodzę, więc nie mam jak złapać bakterii – odparła.

            Przez twarz Lee przemknął smutek.

– O swoim śnie jeszcze porozmawiasz z doktorem. Skoro nie jesteś przeziębiona, potrzebuję dwóch fiolek, kochanie. Na pewno nic nie jadłaś i nie piłaś rano? Dobrze, podciągnij rękawy – nakazała Lee. Andrea ochoczo wypełniła to zadanie, podsuwając w górę miękką, żółtą piżamę.

Młoda kobieta wyjęła z apteczki parę białych rękawiczek i od razu je założyła. Później wyciągnęła zwinięty pas, tymczasowo odkładając go na stolik nony, a potem odpakowała strzykawkę i szklane próbówki.

– Co będziecie badać? – zagaiła dziewczynka. Pytała o to na każdym pobieraniu krwi i bardzo cieszyła się, kiedy cierpliwa pielęgniarka odpowiadała jej tak, jakby pierwszy raz wyjaśniała Andrei tę trudną, z punktu widzenia dziecka, kwestię.

– W laboratorium zostaną sprawdzone różne parametry. Dużo powiedzą nam o twoim ogólnym stanie zdrowia. A co konkretnie… – Lee przemyła zgięcie łokciowe środkiem odkażającym skórę i założyła na lewe ramię małej pacjentki parciany pasek uciskowy. Wcześniej oceniła widoczność żył na obu rękach, prędko porównując jedną do drugiej. – Ilość krwinek czerwonych. Wyniki poprzedniego badania wykazały, że jest ich... troszkę za mało. Co, w przypadku twojej choroby, nie jest czymś dziwnym, ale zażywałaś zwiększoną dawkę kwasu foliowego i żelaza, dlatego mogło się poprawić. Sprawdzone też będą płytki krwi. Przy skaleczeniu to właśnie one sprawiają, że po jakimś czasie rana się zamyka.

– Jak plaster… od wewnątrz. Pod skórą.

– Właśnie. – Pielęgniarka uśmiechnęła się. – Dalej będzie sprawdzana hemoglobina, dla odmiany krwinki białe... co tam jeszcze... limfocyty. To ci mali obrońcy organizmu, ale nie może być ich za dużo. Ani za mało. Na pewno nie za ciasno?

– Nie, jest dobrze.

– Zaciśnij pięść.

Andrea czuła w przepasanym ramieniu mrowienie i odrobinę przyśpieszone bicie swojego serca. Parę lat wcześniej na wszystkich badaniach, nie wspominając o pobieraniu krwi, trzymała za rękę matkę, kurczowo zaciskając powieki i nucąc cicho melodię z kreskówki o dwóch bezpańskich psach pomagających znaleźć dom innym zwierzętom. Innego sposobu na przetrwanie lekarskiej diagnostyki nie widziała. Ale to było wtedy… Minęło dużo czasu od momentu rozgoszczenia się wirusa EDS w jej organizmie. Wystarczająco, by zobojętnieć i nie lękać się jak dawniej. Lekkie podenerwowanie towarzyszyło dziewczynce jeszcze w chwili wkłuwania się igły w żyłę. Zacisnęła pobielałe wargi, dzielnie obserwując, jak czerwony płyn wypełnia szklany pojemniczek. Lee odłożyła jeden na podstawkę i sprawnie umieściła w strzykawce drugi, oznaczony innym kolorem. Andrea spojrzała na pełną, niezabezpieczoną próbówkę. Gdyby pochyliła się na lewo i sięgnęła wolną ręką, mogłaby ją chwycić. Zanim igła została umieszczone w żyle, miała sucho w ustach, ale po ujrzeniu posoki musiała co chwila przełykać ślinę spływającą od wnętrza policzków na język i dolny rząd zębów. To moje, moje, moje, pomyślała dziewczynka, wbijając łakomy wzrok w próbówkę. Głód narastał. Nie przez pusty żołądek, ten głód pochodził z innego miejsca w głębi ciała, swędzący, drażliwy i żądający zaspokojenia. Wyobraziła sobie gładki, jasny nadgarstek Summer zachęcająco kiwającej głową na znak, żeby Andrea się napiła. Może więcej niż przepisowe trzy łyki. Pięć dużych haustów. Gdyby tylko płynęła szybciej… Andrea bała się własnych niepohamowanych myśli skręcających w mroczne korytarze umysłu. To było jak schodzenie po schodach do czarnej piwnicy bez możliwości wrócenia się do bezpiecznej jasności. Naprawdę, naprawdę wypiłabym własną krew? pomyślała ze zdegustowaniem. Ona by tego nie uczyniła, ale tkwiący w niej głód tak. On zrobiłby dużo brzydkich rzeczy.

– Koniec – obwieściła pielęgniarka. Do zgięcia przyłożyła jałowy gazik, po czym zakleiła plastrem w różowe misie. – Byłaś bardzo, bardzo dzielna, słonko. – Uśmiechnęła się ciepło i usiadła przy stoliku nocnym. Podpisała dwie etykiety i nakleiła je na obie próbki krwi przeznaczone do badań. Szczelnie zamknięte i przygotowane do oddania do laboratorium umieściła w pojemniku znajdującym się w białej torbie medycznej.

–  A gdzie doktor Philip? –  zapytała Andrea. Powoli wstała i podeszła do komody, na której każdego ranka znajdowała się woda ze świeżo wyciśniętym sokiem z cytryny i miodem. Nalała lemoniady do połowy szklanki i szybko się napiła, chcąc ugasić pragnienie. Wiele rzeczy przez chorobę straciło smak, ale nie ten orzeźwiający, słodki napój.

– Rozmawiał z twoimi rodzicami. Zaraz powinien tu przyjść. Ach, zapomniałabym, coś ci przyniosłam! Ostatnio nasza przychodnia dostała cały karton tych broszur i rozdajemy je wszystkim małym pacjentom. – Lee wyjęła z bocznej kieszonki torby gruby plik podłużnych ulotek i jedną wręczyła dziewczynce. Na czerwonej okładce składanej broszury znajdował się obrazek wesołych, roztańczonych krwinek białych zmieniających ruchy w zależności od tego, pod jakim kątem się na nie patrzyło.

– Wszystko, co musisz wiedzieć o krwi – przeczytała na głos Andrea. Otworzyła pierwszą stronę. W szkarłatnym dymku znajdowała się informacja, że krew u dzieci stanowi jedną dziewiątą do jednej dziesiątej całkowitej masy ciała. To by oznaczało, że Andrea miała jej w sobie nieco ponad trzy litry. Z zaciekawieniem przeglądała ilustracje serca, tętnic i żył, układu krwionośnego i tabelki z informacjami przyswajalnymi dla młodych odbiorców. Lee dotrzymywała jej milczącego towarzystwa, dopóki w pokoju nie pojawił się doktor Philip. Mimo uchylonych drzwi cicho zapukał we framugę i wszedł do środka.

– Dzień dobry, Andreo – przywitał się z siedzącą na łóżku dziewięciolatką.

– Dzień dobry – odparła, przywołując na twarz delikatny uśmiech. Lekarz wymienił z pielęgniarką porozumiewawcze spojrzenia.

– Krew pobrana, pacjentka jak zawsze odważna – pochwaliła Andreę Lee. – Nie będę przeszkadzać. Do widzenia, słoneczko.

– Cześć, Lee! – zawołała dziewczynka i zaraz odkaszlnęła. Działo się tak za każdym razem, gdy próbowała podnieść głos. Ani o krzyku, ani o pisku nie było mowy, bo od razu odczuwała nieprzyjemne uwieranie w klatce piersiowej.

Kiedy siostra wychodziła, obok niej przemknęła Ella. Doktor Philip usiadł w miejscu wcześniej zajmowanym przez sanitariuszkę, a pani Robertson przycupnęła na wiklinowym krześle przy biurku, tym bardzo lubianym przez Summer. Obecność matki nie wywarła na Andrei dużego wrażenia. Starała się patrzeć jedynie na uprzejmego mężczyznę w kitlu z długimi rękawami. Zauważyła jednak, że mama nie poświęciła jeszcze czasu na ułożenie włosów lub wykonanie makijażu i miała na sobie domowe ubrania, w jakich nigdy nie pokazałaby się przed znajomymi. Wypłowiały oliwkowy sweter i beżowa ołówkowa spódnica, którą kilka razy zszywała gosposia, póki Ella nie uznała, że nie przyda się już na żadne wyjścia.

Lekarz wyjął stetoskop i ciśnieniomierz nadgarstkowy. Jego powolne i dokładne ruchy zawsze irytowały Andreę. Według niej mógł brać przykład ze żwawej Lee, tymczasem on położył swoją walizeczkę na kolanach i nieśpiesznie wyjmował niezbędne do badania przyrządy, co chwila posyłając pacjentce półuśmiechy.

– Jak się miewasz? – zapytał w końcu.

– Nijak – mruknęła w odpowiedzi. – Nudzi mi się, ale na zabawę też nie mam sił. – Myślała, że skłamie, lecz pod czujnym wzrokiem matki przestawiła się na szczerość. Wiedziała lepiej, niż sądzili dorośli, iż to zaniepokoi kobietę i wkrótce opuści pokój, bo nie zniesie słuchania o tym, jak bardzo źle czuje się jej jedyne dziecko. Każda wizyta przebiegała w ten sposób.

– Rozumiem. – Doktor zmarszczył brwi. – A jak twój apetyt? Nie wygląda na to, że od poprzedniej kontroli przybrałaś na wadze.

– Nie przybrała, ale ważymy ją co tydzień i nie ma znaczącego spadku – odezwała się z końca pokoju Ella. – Codziennie jada obiady, warzywne kremy albo kurczak w różnych kombinacjach, lubi też budynie i…

– Jemy z Summer dużo płatków. Owsiane i jaglane. Z mlekiem, miodem, różnymi owocami. To mi najbardziej smakuje. – Andrea weszła matce w słowo. – Niektóre rzeczy mi nie smakują wcale. Znaczy… jakby straciły smak.

Lekarz odchrząknął. Wyglądał na zakłopotanego przez upór, z jakim dziewczynka przerwała wypowiedź pani Robertson, lecz w odpowiedzi nie pozwolił na odczucie tego.

– Na to skarży się dużo osób z tą samą przypadłością, niestety. Jeszcze nie potrafimy temu w żaden sposób zaradzić, ale jestem zadowolony z faktu, że nadal starasz się czerpać przyjemność z posiłków. Pozwól mi cię teraz osłuchać – poprosił mężczyzna, zakładając stetoskop.

Andrea zdjęła górę piżamy. Miała na sobie biały dziewczęcy stanik, na zakup którego sama nalegała przed paroma miesiącami. Była szczupła i nie weszła w wiek dojrzewania, ale czuła się bardziej komfortowo, mając zakryte dwa punkty ciemniejsze od reszty skóry na ciele. Doktor Philip przyłożył metalową głowicę do klatki piersiowej dziewczynki. Osłuchiwał serce i płuca, podczas gdy Andrea głęboko oddychała, nosem mocno wciągając, a przez usta złożone w dzióbek wydmuchując powietrze.

– Jest prawidłowo. Teraz sprawdzimy twoje ciśnienie – orzekł lekarz, wyjmując z uszu słuchawki. Na nadgarstek małej pacjentki nałożył białe urządzenie z miękką opaską. Zacisnął ją i włączył ciśnieniomierz, a materiał się powoli nadął i Andrea znów doświadczyła nieprzyjemnego pulsowania na całej długości i szerokości ciała. Szczególnie odczuwała uderzenia serca w głowie, szczególnie w okolicach uszu. Doktor zapisał wynik na białej karcie wizyty, na której widniały różne tabelki, liczby i pieczątki. Dziewczynka i tak nie wiedziała, czym jest ciśnienie, czy raczej nie potrafiła zapamiętać, gdy jej to tłumaczono.

– Ella! Telefon do ciebie! – Siedząca w kącie matka, kurczowo zaciskająca pięści na kolanach, zerwała się na nogi, wymamrotała ciche „przepraszam” i opuściła pokój o ścianach w kolorze złotego piasku. Ostoję swej jedynaczki. To dało Andrei parę chwil sam na sam z lekarzem, a co za tym idzie, okazję do prośby ukształtowanej w myślach już parę dni temu, po pierwszym od bardzo dawna śnie o Maisie. Nieczęsto wspominała to przypadkowe spotkanie w szpitalu, ale ten jeden sen i ostatnia rozmowa z Summer o trudach dorastania i przezwyciężaniu choroby sprawiły, że chciała dostać kontakt do Maisie. Że jest już na tyle duża, aby pocieszyć ją w nieco dojrzalszy sposób, aby pokazać, iż bycie baletnicą i posiadanie wielu pięknych ozdób do włosów to przeszłość, a codziennością stał się strach obleczony złym samopoczuciem. Może Maisie odrosły włosy, wróciła do szkoły i zapomniała o białaczce? Może zechce spotkać się z Andreą i za drugim razem to ona zaprezentuje  się jako ta zdrowa? A może…

– Doktorze. – To, co wydobyło się z ust dziewczynki, ledwie przypominało szept, ale lekarz usłyszał. Odłożył kartę i spojrzał na nią łagodnie, co podziałało jak zastrzyk motywacji do sformułowania pytania.

– Tak, dziecko?

– Czy… ja… kiedyś, ponad dwa lata temu, spotkałam dziewczynkę chorą na białaczkę. Maisie. Miała jedenaście lat i przebywała w szpitalu pediatrycznym, w którym opatrzono mi stłuczoną kostkę. Czy… mógłby się doktor dowiedzieć, czy ona… żyje? Proszę. Dla mnie. W tajemnicy przed rodzicami. – Przygryzła wewnętrzną część policzków. Była tak bardzo zdenerwowana, że w jej oczach zalśniły łzy.

Wyraz twarzy doktora Philipa był kamienny.

– Nie wypada mi mieć sekretów z nieletnimi pacjentami… ale… poinformuję państwo Robertson, że mogę mieć dla ciebie informację o dawnej koleżance. I zobaczę, co da się zrobić, zgoda? – Lekarz zapisał, tym razem w prywatnym notesie, kilka kluczowych haseł: Maisie, jedenaście lat, białaczka, rok dwa tysiące trzydziesty.

– Dziękuję. Bardzo, bardzo dziękuję – wymamrotała Andrea. Kiedy zakładała bluzkę na długi rękaw, górną część piżamy, do pokoju wróciła Ella. Dziewczynka wolała policzyć widoczne w okolicy brzucha słoniki, niż spojrzeć na matkę. Tych kilka czynności, wliczając w to kąpiel, oddanie krwi, rozebranie się i badanie stetoskopem, zmęczyły ją bardziej, niż mogłaby przyznać bez smutku i rezygnacji. Czasy, gdy wybiegała z domu na pełne słońce i bawiła się z innymi dziećmi, wydawały się odległe. Każde wspomnienie sprzed choroby było odległe, jakby nie należało do niej, a do innego dziecka, takiego szczęśliwego… Andrei wiele brakowało do szczęścia, zwłaszcza rzeczy, o jakich nie myśli osoba zdrowa. Miarowego oddechu, możliwości swobodnego wstania i pójścia do toalety, wyjścia na spacer bez potrzeby podpierania się o drugiego człowieka. Tak dużo małych rzeczy.

– Została ostatnia rzecz – obwieścił w końcu doktor, zwracając się również do pani Robertson. – Sen. Słyszałem, że miewasz problemy z zasypianiem i budzisz się w środku stałych drzemek – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Miewam… często – mruknęła dziewczynka, zerkając na matkę. Nie zdołała wyczytać nic z postawy kobiety, ale niewiele ją to interesowało. Myślami była przy telefonie, wsłuchana w wesoły, uspokajający głos Summer. Inne myśli wybiegały dalej. Wyobrażała już sobie, jak odbiera wiadomości o Maisie, jak zalewa się łzami na wieść o tym, że jej łysa niedoszła koleżanka przegrała walkę z chorobą i od dawna spoczywa sześć stóp pod ziemią. Wtedy i ona nie będzie miała już całkowicie sił na to, aby mieć nadzieję na wyzdrowienie. A jeśli zdarzy się cud i pokona wirusa siejącego spustoszenie w jej małym ciele, nie podda się więcej woli rodziców, nie wróci do baletu ani do lekcji gry na pianinie. Posłała pani Robertson rozgniewane spojrzenie, bo przyszło jej do głowy, jak bardzo nienawidziła bólu od ciągłego stawania na palcach, ciasnych różowych baletek i zuchwałych dziewczynek z grupy. Najgorsza była Julia, która zawsze musiała znajdować się gdzieś na przedzie i dominować w każdym przedstawieniu, inaczej żądała od wpływowych rodziców, aby interweniowali i szantażowali, że za ich sprawą szkoła tańca dla dzieci zostanie zamknięta. Obcinała wstążki, robiła dziury w rajstopach i szturchała innych, a wcale nie poruszała się najpiękniej. Najdłużej uczyła się nowych kroków i bywała niezgrabna. Andrea nienawidziła także surowej nauczycielki muzyki, smagającej po dłoniach sprężystą linijką w przypadku położenia palców na niewłaściwych klawiszach. Miała siedemdziesiąt cztery lata i szkoliła całe pokolenia muzyków, i nikt nie zarzucał jej karygodnych metod ani znęcania się nad uczniami. Andrea chciała być szczęśliwym dzieckiem, nie perfekcyjnym dzieckiem pary, której wydawało się, że pociągnęli za szczęśliwy los przy jej tworzeniu.

– Andreo? – Głos lekarza zabrzmiał delikatnie ponaglająco.

Westchnęła.

– Nie mam koszmarów, po prostu ciężko mi zasnąć, budzą mnie ciche dźwięki – wyznała Andrea, gotując się w środku. Wolałaby, żeby matka opuściła jej pokój i nie wracała przez resztę dnia. Coraz mocniej tęskniła za swoją karmicielką. I za smakiem krwi…

Doktor Philip pokiwał powoli głową. Po chwili zreflektował się, schylił się do prawego boku, sięgnął po czarną torbę i położył na kolanach. Gdy ją otworzył, okazało się, że w środku znajdują się same leki w tekturowych opakowaniach oraz w plastikowych pojemnikach z okrągłymi zakrętkami. Dziewięciolatka wytrzeszczyła oczy i z niepokojem wcisnęła pięści w prześcieradło.

– Nie ma powodu do obaw – powiedział lekarz, dostrzegając minę małej pacjentki. – Dzisiaj odbędę jeszcze kilkanaście wizyt i do przychodni wrócę z pustymi rękoma. – Uśmiechnął się, po czym wyjął z bocznej ścianki pudełeczko z ciemnoniebieską etykietą. Widniała na niej ilustracja ze śpiącym pod drzewem lewkiem. Nad nim rozpościerało się rozgwieżdżone niebo i księżyc. Ziemska satelita, żółty rogal, miała dorysowaną długą czapę z pomponem i zamknięte oczy.

– To dla mnie.

– To dla ciebie. Ziołowe tabletki do ssania, sprawdzone u innych dzieci ze stwierdzonym wirusem EDS. Jedna na pół godziny przed snem. Chodzi o ten najdłuższy sen, nie o drzemki, rozumiesz?

Andrea skinęła twierdząco. Rozmowa o śnie sprawiła, że ziewnęła przeciągle, choć nie była zmęczona. Raczej głodna i zła. Położyła prostokątne pudełeczko na stoliku nocnym, tuż obok czekającej na wypicie szklanki ze świeżą lemoniadą. Doktor uśmiechnął się i wyjął jeszcze jedną rzecz. Okrągłą naklejkę, złoty medal dla dzielnego pacjenta.

– Dziękuję – bąknęła dziewczynka. Od razu przykleiła odznakę na piersi, choć liczyła na lizaka.

– To wszystko na dzisiaj. Miłego dnia, Andy – odparł mężczyzna i niezwłocznie przeszedł do chowania wszystkich rzeczy, które zostały wyjęte w celu przebadania dziecka. Zrobił to bardzo sprawnie i po minucie już go nie było, pokój opuściła też pani Robertson, przed wyjściem rzucając córce zranione spojrzenie, za którym krył się chłód. Jednak Andrea nie patrzyła na matkę. Włączyła telewizor i zatopiła usta w słodkiej wodzie z dodatkiem soku z cytryny.

*

Nicholas pozwolił żonie, by dokończyła rozmowę z lekarzem i odprowadziła go do wyjścia. Sam, przed wyjazdem do siedziby firmy, postanowił przygotować Andrei śniadanie. Na białej tacy w różowe groszki pojawiła się nieduża miska z płatkami owsianymi na letnim mleku, tost z lekko roztopionym plastrem goudy, odrobina dżemu, sok pomarańczowy oraz witaminy. Mogło go nie być w domu przez większość tygodnia, ale nie był na tyle głupi, by nie pojąć, że jego córka przestała im ufać. Ich relacje uległy pogorszeniu przez strach. Skoro dziecko wyczuwało, że nie ma oparcia we własnych rodziców, tym bardziej zamykało się w sobie. Było mu nie tylko przykro, ale i klął na parszywy los, który pozbawił jego dziewczynkę wewnętrznego światła. Podejrzewał, iż tracili ją jeszcze przed chorobą, nie pozwalając na zrezygnowanie z zajęć, na jakie została zapisana nieco pod przymusem. Razem z Ellą chcieli, żeby robiła coś, dzięki czemu będą mogli się pochwalić przed znajomymi, żartobliwie zapowiedzieć, że w przyszłości pewnie i tak wda się w staruszków i będzie studiować ścisłe kierunki. Postąpili głupio, ciągnąc jedyne dziecko – wbrew jego woli – w stronę ambicji, których ono nie podzielało. Czuł się głupcem.

Trzymając tacę na rozczapierzonej dłoni, drugą złożył w pięść i cicho zapukał do sypialni Andrei. Była zdziwiona, gdy zamiast gospodyni ujrzała ojca.

– Przyniosłeś mi jedzenie? – spytała z niedowierzaniem.

– Musisz być strasznie, strasznie głodna po badaniach, nie? – Nicholas rozstawił metalowe nóżki między złączonymi kolanami Andrei. – Pewnie nie zjesz wszystkiego, ale, wierz mi na słowo, starałem się.

Usiadł w nogach łóżka, patrząc na córkę. Widok bladej buźki i zmatowiałych jasnych włosów chwycił go za serce, lecz nie bardziej niż uśmiech, jaki mu posłała. Łapczywie wgryzła się w tost, a żółte nitki sera ciągnęły się na kilka cali.

– Mmm. Pyszne – powiedziała. – Dziękuję… tato.

Nicholas nie chciał jej przeszkadzać w posiłku, zresztą musiał niedługo wyjechać do pracy. Pogładził ją po chłodnym policzku. Ciągle wydawała się taka zziębnięta.

– Cieszę się, że ci smakuje. Odpoczywaj, skarbie. – Pochylił się, żeby ucałować lekko zaróżowiony policzek.

– Tato…

– Tak? – Mężczyzna spojrzał uważnie na dziewczynkę. Trzymała nadgryziony tost tak, jakby za chwilę miała go odłożyć, ale miał nadzieję, że przemoże się i nabierze trochę sił.

– Chciałabym zadzwonić do Summer – odparła proszącym tonem. – Brakuje mi jej.

Nicholas przeczesał palcami włosy. Nie czuł się dobrze z tym, że choć Andrea wiedziała, iż Ella wzięła dzień wolny, aby z nią pobyć, córce brakowało żywicielki. Przyjaciółki.

– Ma do wieczora wolne. Dajmy odpocząć dziewczynie, tyle dla nas robi. – Nie czekał na odpowiedź, bo przekonanie o słuszności tego argumentu nie pozostawiało na nią miejsca. Poczuł ukłucie złości, bardziej na siebie niż na dziecko. Z twarzy dziewczynki znikł wcześniejszy cień radości. Posiadała telefon, ale o kontakt z Summer, kiedy miała wolne, musiała prosić. Prawie nigdy się nie zgadzali.

– Tato…

– Nie.

*

            Wieczorem Andreę obudził dzwonek. Na wyświetlaczu ujrzała nieznany numer, ale pomyślała, że skoro połączenie dotarło do jej sypialni, osoba dzwonią musiała najpierw rozmawiać z Ellą. Odebrała i usłyszała głos Lee.
           
Cześć! Przepraszam za dzwonienie o tej porze, ale uznałam, że to dla ciebie ważne, a dopiero niedawno wróciłam do domu.

– Lee… Miło cię słyszeć. Znów. – Andrea powoli usiadła na łóżku i zapaliła lampkę. Choć na ścianie o piaskowym kolorze przesuwała się projekcja świateł i kształtów różnych zwierząt, nie oświetlała zbytnio pokoju, a ona wolała widzieć wszystko wyraźnie.

Tak się złożyło, że doktor Philip krótko po naszym wyjściu poinformował mnie o twojej prośbie związanej z dziewczynką, którą kiedyś poznałaś.

– Tak? – spytała Andrea i wstrzymała oddech.

Maisie Miller. Kilka lat temu prowadziłam praktyki dla aspirujących pielęgniarek właśnie na oddziale onkologicznym, szybko powiązałam ją z informacjami od ciebie, a w szpitalu upewniłam się, że chodzi na pewno o nią.

Maisie Miller. Jedenastolatka balansująca na linie dzieciństwa, śmierci i wieku dojrzewania jednak istniała, posiadała też miękko brzmiące nazwisko. Andrea czekała na dalsze słowa Lee, czując na żołądku ogromny ciężar.

Maisie udało się wygrać z rakiem. Po kilku cyklach chemioterapii i przeszczepie szpiku odzyskała pełnię sił, to był prawdziwy cud medycyny, ale i niesamowita wola walki. Rok temu przeprowadziła się z mamą do Tuscaloosa. Spróbuję dostać do nich kontakt, jeśli chcesz. Andy, jesteś tam?

– Tak… – wychrypiała dziewczynka. Zamknęła oczy, a pod powiekami zapiekły ją łzy. – Tak. Chcę kontakt. Czy jest już całkiem zdrowa?

Lee zaśmiała się.

Niestety, regularne badania po tak ciężkiej chorobie to standard, ale nawrót białaczki jest wątpliwy.

– Dziękuję, Lee. Nie sądziłam, że tak szybko otrzymam odpowiedź, ale bardzo się cieszę. Do usłyszenia. – Andrea rozłączyła się, nie mogąc już dłużej pohamować emocji. Dziękuję za wniesienie w moje życie nadziei, pomyślała. Wstała i podeszła do komody pod telewizorem. Z dolnej szuflady, spod estetycznie złożonych koszulek, wyjęła biały zwitek. Rozłożyła kartkę z kilkoma kolorowymi figurami geometrycznymi i wpatrywała się długo na odrobinę krzywe linie. Skrawek papieru nosił wyraźne ślady wytarcia, ale nie miało to żadnego znaczenia. Złożyła na nim kilka pocałunków. Prawie nie pamiętała już, jak wyglądała Maisie, ale wyraźnie słyszała w głowie jej obietnicę. Za parę lat zostaniesz prawdziwą baletnicą. Będziesz wirowała na scenie wśród najlepszych… Wprawdzie na balecie już jej nie zależało, ale na życiu tak. A skoro Maisie się udało, ona też wykrzesze z siebie siłę do walki.

– Niedługo się spotkamy. Niedługo spełnię moją obietnicę – powiedziała do kartki, wierząc, że wszystko się ułoży.


Tak sobie powracam do blogowania w pierwszy dzień lata.

Obserwatorzy